Armenia akt III. Święto Maliny i Erywań

uczymy się grać w najbardziej popularną grę w Armenii

Rano zbudziła nas krzątanina Saszy i jego młodszego pobratymca – słońce dogrzewało już nieźle, więc długo nie zamierzaliśmy się kisić w namiotach. Dzień mieliśmy z góry zaplanowany, Sasza bezdyskusyjnie postanowił nas zabrać na Festiwal Maliny w Aragaczu (miejscowości), który akurat odbywał się tej niedzieli. Dla nas była to tylko okazja do radości w ostatnich chwilach w Armenii – tej samej nocy mieliśmy wylatywać już do Polski, jedynie chcieliśmy skoczyć jeszcze do samego Erywania i noc spędzić już na lotnisku.

przysmaki przygotowane przez miejscowe gospodynie

Okazuje się, że tak jak w Polsce są wszelkiego rodzaju dożynki, święta chleba czy ziemniaka, tak trafiliśmy na wydarzenie o podobnej skali, tyle że w Armenii. Niby tyle kilometrów dalej, a jednak zasady podobne…Sasza najpierw przyszykował z nami śniadanie, potem czekaliśmy na transport, który miał nas najpierw podwieźć na festyn a potem już docelowo do Erywania. Czas oczekiwania umilali nam gospodarze grą w tryk-taka lub backgammona (choć oni nazywali ją jeszcze inaczej). Okazało się zresztą, że nikt z nas nie umie w nią grać, coś tam pamiętaliśmy z komputerów. Zasady na szczęście okazały się proste, choć nie udało się nam nawet zbliżyć do bycia godnym przeciwnikiem dla naszego gospodarza. Ale frajda była, szczególnie że ta gra, w postaci drewnianej rozkładanej planszy z żetonami była widoczna dosłownie na każdym kroku w Armenii, ludzie grali na ulicach czy w kawiarniach.

Gdy wreszcie dotarł nasz transport, okazało się, że środek pola, na którym stała dacza, jest trochę zbyt wymagający dla busa. No ale nie dla Łady! Sasza zapakował wszystkie dziewczyny do Łady, 9 plecaków do bagażnika, a chłopakom kazał iść pieszo (jaki dżentelmen!) i tak potoczyliśmy się polną ścieżką do głównej drogi. Łada to styl życia! Przesiedliśmy się potem już w busa, choć do festynu nie było daleko. Słychać go zresztą było w całej miejscowości, która się jakby wyludniła – wszyscy poszli na barwne święto.

pokaz ormiańskiego tańca w typowych dla regionu ubiorach

Sam festyn nie różnił się wiele od polskich, choć zdecydowanie różne były formy. Owszem, znaleźliśmy tam stoiska z plastikowymi kiczowatymi zabawkami czy drobiazgami, ale mnóstwo było też stołów z lokalnymi przysmakami, którymi raczyły nas gospodynie. Dzięki temu mieliśmy okazję spróbować prawdziwej, lokalnej kuchni ormiańskiej. Królowały owoce, ale i dolmy (ryż z mięsem, zawijany w liście winogron), faszerowane papryki, ciasta. Nasze pojawienie się na festynie było nie lada wydarzeniem – byliśmy jedynymi gośćmi i miałam wrażenie, że największą atrakcją. Na dodatek przyszliśmy z Saszą, także wszyscy odnosili się do nas z ogromnym szacunkiem. Na scenie odbywały się różnego rodzaju pokazy talentów śpiewaczych i tanecznych dzieci z pobliskiej szkoły. Nas jednak najbardziej zaciekawił pokaz tańca regionalnego w folklorystycznych strojach. Prawdziwa ormiańska kultura na wyciągnięcie ręki! Ormiańskie dzieci szybko wciągnęły nas w swoje zabawy i koła tańca, nie dało się nudzić. Przede wszystkim to wszystko było prawdziwe i naturalne, o co tak rzadko w turystycznych regionach. Tu na szczęście masowa turystyka nie dotarła.

monumentalny budynek jednej z dwóch fabryk koniaku – Noy

Przedostanie się do Erywania było jak desant na obcą planetę. Z sielskiej, kolorowej wsi nagle wpadliśmy w betonową, wypełniona monumentalnymi postsowieckimi budynkami, pustynię. Długo żegnaliśmy się z naszym kierowcą dobrodziejem, dzięki któremu mieliśmy okazję doświadczyć tej prawdziwej Armenii. W końcu jednak ruszyliśmy obejść Erywań, stolicę Armenii. Nie dziwił mnie nawet jego dość mało przyjazny wygląd – znając historię tego regionu wiadomo, że wielokrotnie był on burzony przy kolejnych trzęsieniach ziemi. Na odbudowę Armenia nie ma funduszy, jak również na planowanie przeciwwstrząsowe nowych budynków. Centrum pocięte jest szerokimi ulicami, przy których stoją zwaliste molochy z różowego tufu, zazwyczaj budynki ministerstw i banków. Na wjeździe wyłaniają się bliźniacze budynki dwóch konkurencyjnych fabryk koniaku – Noy i Ararat, oddalone od siebie o szerokość ulicy. Ludzi dokoła jest mało, turystów jeszcze mniej. Jedynym większym skupiskiem okazał się plac przed operą, ale nie przypadkowo – był to czas dość napiętej sytuacji politycznej w Armenii, gdzie co chwila dochodziło do protestów. Tego roku zginęło ponad 60 osób na granicy karabaskiej, konflikt z Azerbejdżanem się nasilił. Plac przed operą jest głównym miejscem protestów i przemówień ludzi w sprawach politycznych, to miejsce nigdy nie śpi, bo Armenia bardzo powoli idzie w stronę stabilizacji.

samo centrum Erywania pełne jest rządowych budynków z różowego tufu

A jednak Erywań stara się żyć na miarę stolicy, w kawiarniach, choć nie tak licznych by dać wrażenie tłumu, widać rozmawiających Ormian, ludzie przechadzają się też po słynnych stopniach, na które warto wejść ze względu na niezwykły widok na miasto i Ararat przebijający z chmur, ale także same stopnie są jedną wielką galerią artystyczną. Na każdym poziomie znajdują się instalacje, pomniki (których w ogóle jest sporo w Erywaniu), małe galerie oraz mnóstwo fontann i kaskad. I choć trudno pokochać Erywań na pierwszy rzut oka, ze względu na to, że dopiero się tworzy zarówno od strony architektonicznej jak i społecznej, to czuć w nim nadzieję i siłę do rozwoju. Na pewno warto śledzić losy i tego miasta i tego kraju, bo na przestrzeni kolejnych lat zajdą tu ogromne zmiany.

artystyczne schody, z których rozciąga się widok na całe miasto

I tak skończyła się krótka historia mojej pierwszej przygody w Armenii. Nie myślałam wtedy jeszcze o przyszłości, jednak nawet te parę dni uzmysłowiło mi, jak skomplikowanym zarówno pod kątem historii, jak i mentalności ludzi jest ten kraj i że wiele jeszcze w nim do odkrycia, do posłuchania i przeżycia. Póki jeszcze turyści go nie zadepczą – chociaż nie sądzę, by stało się to w najbliższym czasie, bo póki sytuacja polityczna się nie unormuje, nie ma siły do rozwoju turystyki. Jednak te pierwsze wyprawy są tym przyjemniejsze, bo ludzie wciąż traktują przyjezdnego jako gościa a nie tylko źródło pieniędzy i dzięki temu można zetknąć się z tym, co prawdziwe, a nie tylko na pokaz.

 

KONIEC AKTU III  (i nie ostatniego, ale na razie tak)

 

Dodaj komentarz