Dzień 1. Marszrutka to nie pojazd, to styl życia

jak jeździć to tylko klasą VIP!

jak jeździć to tylko klasą VIP!

Prawdziwe przygody zaczynają się nagle, od razu i z przytupem. Nasza wędrówka rozpoczęła się dokładnie o północy z niedzieli na poniedziałek, kiedy samolot odrywał się od pasa na Lotnisku Chopina w Warszawie. To nie miała być łatwa noc – ze względu na przesunięcie czasu (2 godziny) mieliśmy lądować w Kutaisi o 4:20, czyli noc w plecy. Wyspaliśmy się (no, prawie wszyscy) w weekend, spakowaliśmy jak należy, wszystko się ładnie zmieściło objętościowo i wagowo. Uśmiechnięci wsiedliśmy do samolotu, gotowi (?) na nadchodzące dni pełne wrażeń.

lokalny targ w Kutaisi. to tyle jeśli chodzi o supermarkety

lokalny targ w Kutaisi. to tyle jeśli chodzi o supermarkety

W samolocie udało się nam nawet zasnąć na jakieś 2-3 godziny, ale było to zdecydowanie za mało. Gdy samolot niepostrzeżenie usiadł na gruzińskim pasie wśród ciemności, strasznie zaspani i ledwo przytomni wytoczyliśmy się na malutki terminal. Już od wejścia uderzyła nas różnica temperatur – nawet w nocy było 20 stopni. Przyjemnie. Chwiejnym krokiem dobrnęliśmy do wydawania bagażu rejestrowanego – jest, dojechał w jednym (dwóch) kawałkach. Przepakowywaliśmy się niemrawo, ja jako szybsza pogalopowałam do stoiska Georgian Bus. Dlaczego tam? To strategiczne miejsce – raz, że da się tam dogadać po angielsku (rzadkość!!!), dwa, że stoisko jest przed wyjściem, za którym czatuje horda naganiających taksówkarzy, trzy, że można płacić dolarami, a cztery (megasuperważne), że można u nich kupić kartusze. Serio! Bilety do Kutaisi kosztują zaledwie 5 lari, co jest też nie bez znaczenia.

zostaliśmy

zostaliśmy „sprzedani” do kolejnej marszrutki – ciekawe kiedy ruszy…

Młoda dziewczyna wskazała mi kierowcę marszrutki, którego mam się trzymać. Oczywiście nie pogadaliśmy sobie, ale przynajmniej ogarnęłam miejsce.Wróciłam po resztę ekipy i wpakowaliśmy się do busa. Czekamy. Czekamy. Miało być 10 minut. Czekamy. Ania z Grześkiem śmieją się z mojej niecierpliwości. „Przestaw się na tryb azjatycki!”. Prorocze…

W końcu ruszyliśmy, zaraz po tym jak nasz samolot odleciał w podróż powrotną do Polski (mieliśmy takim samym wracać 2 tygodnie później). Przejechaliśmy sennie jakieś 3 km, gdy nagle kierowca odbiera telefon, mówi coś zawile po gruzińsku i robi zwrot o 180 stopni. O co chodzi?  Może zapomniał wziąć kogoś z lotniska? Marszrutka jednak z pędem mija lotnisko i leci dalej. Kierowca macha nam: „10 minutes!”. No dobra, tak zaczynają się przygody…zaczynało robić się jasno, ana horyzoncie majaczyły pierwsze góry. Z 10 minut zrobiło się 40 i wylądowaliśmy strasznie daleko i w ogóle nie w tą stronę od Kutaisi. Kierowca podjechał pod swój dom, zabrał jakieś rzeczy i popędził z powrotem. Po kolejnych 40 minutach byliśmy znowu koło lotniska. Okazało się, że zepsuła się inna marszrutka i trzeba było przywieźć im benzyny. Skonfudowani turyści stali obok. W końcu, wraz z nowym dniem ruszyliśmy do Kutaisi.

nareszcie widoki na które czekaliśmy! w drodze do Mestii

nareszcie widoki na które czekaliśmy! w drodze do Mestii

Koło godziny 8 miasto było zupełnie puste. Ani jednego samochodu czy ludzi. Szok, porównując z maksymalnie głośną i zakorkowaną Warszawą w godzinach szczytu. Grzesiek zaczął konwersować łamanym rosyjskim z kierowcą. Próbowaliśmy wytłumaczyć, że w sumie to chcemy tego samego dnia dostać się do Mestii. Plan pierwotny zakładał zwiedzanie Kutaisi przez 2 dni, ale w końcu, ponieważ i tak byliśmy ledwo żywi, postanowiliśmy dzień przeznaczyć na podróż. Kierowca bardzo się ożywił i stwierdził, że on nas zawiezie (co nie do końca okazało się prawdą). Próbowaliśmy również powiedzieć, że potrzebujemy przystanku w Kutaisi – musieliśmy kupić mapy Geolandu, coś na śniadanie oraz pójść do kantoru. Z ostatnią sprawą nie było problemu – za kantor zrobił nam kierowca, który wymienił dolary po kursie kantorowym, więc nie narzekaliśmy, jedna rzecz do załatwienia mniej. Co do „magazinu” to wylądowaliśmy na jakimś bazarze – kolejny szok, jak mało rzeczy było do kupienia. Z trudem na śniadanie spożyliśmy miejscowe bardzo zbite w konsystencji babeczki popijając sławną wodą Borjomi (baaardzo specyficzny smak, coś jak krynicki Zuber). Owoców się baliśmy, bo nie myte.

jak wyrzucili półsenną z marszrutki tak siadłam - gdzie my właściwie jesteśmy???

jak wyrzucili półsenną z marszrutki tak siadłam – gdzie my właściwie jesteśmy???

Zadowolony kierowca ruszył w dalszą drogę. Ścięło nas zupełnie i obudziliśmy się dopiero z 2 godziny później w kolejnym mieście…ale Mestia to nie była. Okazało się, że nasz cudowny kierowca postanowił nas „sprzedać” innemu w mieście przesiadkowym Zugdidi. Do naszych uszu doleciał hałas sąsiadujących targowisk. Była 11, więc wszyscy zdążyli się już obudzić. z nieba waliło słońce, ponad 30 stopni. Szybko zaczęliśmy się pocić w ciepłych ciuchach jeszcze z Polski. Wrzuciliśmy sobie sandały i rozejrzeliśmy za przekąską. Czas spróbować wreszcie haczapuri! Bardzo popularny wielowarstwowy placek z serem często potem gościł w naszych żołądkach. Kręciliśmy się wokół naszego nowego busa i prawie kompletu pasażerów (prawie, dlatego staliśmy), czekając na pełen. Do Mestii bus nie pojedzie, jeśli nie ma odpowiedniej liczby osób. 150 km to za daleko. Obok nas siedzieli starsi Niemcy. Spytaliśmy co tu robią – jeździli po Gruzji już od 2 tygodni, a teraz też czekają, aż ich marszrutka ruszy. Od 3 godzin.

konfrontacja z miejscowymi

konfrontacja z miejscowymi

W końcu zaczął się jakiś ruch. Do naszego busika wtoczyła się matka z wrzeszczącym dzieckiem, dużo różnych ludzi z jeszcze większą ilością bagaży no i my na końcu z naszymi plecakami. Grzesiek się gdzieś wpasował na tyle, Ania częściowo właściwie stała, a ja przykleiłam się do przedniej szyby. No to jedziemy! Próbowaliśmy się jeszcze dogadać z kierowcą, żeby stanął jakoś w centrum, abyśmy mogli kupić mapy i kartę sim do telefonu. To bardzo przydatna rzecz – wystarczy kupić gruzińską kartę SIM za około 10 lari i można spokojnie dzwonić do Polski – minuta w sieci Geocell to koszt 1 lari za minutę (a nie jak z polskiej karty 10!!! zł). Nie do końca udało nam się dogadać z panią w salonie Geocellu (bo tam poszliśmy kupić kartę zamiast w kiosku), bo wymieniła nam te 10 lari na pakiet internetowy 4 GB. W ostatecznym rozrachunku okazało się to zbawieniem, bo po prostu wysyłaliśmy maile (i mogłam na bieżąco wrzucać informacje z trasy na facebookową odsłonę bloga). Najzabawniejszą częścią był sam proces kupowania, bo musiałam podpisać jakąś umowę przy zakupie karty SIM. Oczywiście po gruzińsku. Mam nadzieję, że nie był to cyrograf…Map za to nie dało się kupić nigdzie. Dobrze, że w Warszawie szarpnęłam się na laminowaną mapkę Gruzji z częścią dokoła Mestii. To nas uratowało.

droga do Mestii, a po prawej Pasmo Swaneckie

droga do Mestii, a po prawej Pasmo Swaneckie

Gdy ruszyliśmy w drogę na dobre, mogliśmy podziwiać gwar w Zugdidi a potem niezwykłą drogę. Choć walczyliśmy ze snem (nieprzespana noc), każdy przejaw gór na horyzoncie wywoływał entuzjazm. Mijaliśmy zielone pola, krowy (wszędzie), aż w końcu wjechaliśmy na krętą trasę wprost do Mestii. Najpierw zauważyliśmy lazurowy zbiornik wodny, na którym znajduje się tama, potem już tylko przytulaliśmy się do stromych zboczy lub chowaliśmy w tunele. Daleko majaczyły ośnieżone szczyty Kaukazu i były coraz bliżej! Na postoju mogliśmy chwilę odetchnąć. Wtedy to zdarzył się mały wypadek – zamykając drzwi do busa zamknęłam je na palcu Ani! Przerażeni byliśmy, że złamany i co tu robić, przecież lekarz do chyba w Zugdidi dopiero…współpasażerowie się jednak przejęli, skombinowali butelkę zimnej wody i z takim okładem Ania ruszyła w dalszą drogę. Na nasze wielkie szczęście palec ocalał.

rozeznanie w terenie - idziemy obejrzeć pierwszą wieżę. W dali widać przełęcz Baki Pass , do której będziemy szli następnego dnia

rozeznanie w terenie – idziemy obejrzeć pierwszą wieżę. W dali widać przełęcz Baki Pass , do której będziemy szli następnego dnia

W końcu ścięło nas zmęczenie i obudził dopiero kierowca krzycząc „Etseri!”. Nie chcieliśmy dojechać dokładnie do Mestii, bo zaplanowaliśmy trasę przez dwie przełęcze i dopiero odpoczynek w stolicy Swanetii. Wytoczyliśmy się ledwo przytomni z busa i aż siedliśmy z wrażenia. Wszędzie dokoła nas były góry – i to jakie! Z przodu piętrzył się stromy i zielony masyw Pasma Swaneckiego. Za nami, na północy widać było ośnieżone szczyty i zarys przełęczy, na którą mieliśmy się wspinać jutro. Niemrawo mój mózg próbował stworzyć coś na kształt celu – trzeba było poszukać jakiegoś miejsca do spania, bo o niczym innym nie marzyliśmy. Trochę tylko nie mieliśmy świadomości realiów – nie było szyldów, neonów i strzałek to guesthousów ani hordy przyjaznych gruzinów, którzy chcieliby nas ugościć. Wtoczyliśmy się chwiejnie na niewielką górkę z cerkwią, żeby zerknąć na okolicę. W dole widać było wijącą się drogę do Mestii. Pierwszy styk z tubylcami zaliczyliśmy prosząc o wodę do butelek. Poza tym – nadal zero pomysłów.

zabudowania Etseri

zabudowania Etseri

Zrezygnowani poczłapaliśmy spowrotem na główną drogę, przygotowani do podejścia wyżej, rozbicia namiotu i zjedzenia liofilizatów (baj baj wizjo pysznego gruzińskiego jedzenia). I wtedy ku naszej radości stanęliśmy dosłownie przed guesthousem Hanmer. Widać, że częściowo był w budowie, ale czynny. I na nasze jeszcze większe szczęście gospodarze uraczyli nas na wstępie płynną angielszczyzną (nigdy potem nam się to nie zdarzyło). Okazało się potem, że gospodarz jest Kanadyjczykiem, który od 20 lat mieszka w Gruzji i ożenił się z Gruzinką. Razem kupili ziemię w Etseri i postanowili wybudować guesthouse. Poza tym uczą języka angielskiego w pobliskiej szkole. Bardzo dużo skorzystaliśmy na rozmowach z nim, bo wiele nam powiedział o mentalności Gruzinów oraz warunkach w górach, co na początek wyjazdu było bardzo dużym zyskiem np. radził nam nie chodzić w szortach po miejscowościach, a przede wszystkim podzielił się głównym mottem naszego wyjazdu: „remember, the cow is always above you!” . Było to prorocze, ale dla nas niezwykle ważne w kwestii dostępności wody – nie dało się jej nigdzie pić ze strumienia bez uprzedniej dezynfekcji lub przegotowania.

wieża mieszkalna w Etseri

wieża mieszkalna w Etseri

Trochę się potargowaliśmy o cenę (50 lari za łóżko, obiad i śniadanie to było trochę dużo – stargowaliśmy do 30 lari za podłogę i obiad), ale za to szybko powitał nas talerz parującej gęstej zupy z klopsikami mięsnymi. I kolendrą, której smak miał mnie nie opuścić do ostatniej chwili w Gruzji. Pokój zaskoczył nas elegancją i porządkiem – tak wyglądały już później wszystkie guesthousy. Wszystko nowe i eleganckie, chociaż z zewnątrz domy wyglądały bardzo niesympatycznie, a już na pewno nie zwiastowały takiego wnętrza. Sama radość dla strudzonego wędrowca…Mimo senności postanowiliśmy wykorzystać jeszcze parę godzin słońca i poszliśmy na krótki spacer eksploracyjny.  W oddali nad wsią górowała wieża, typowa dla okolic Swanetii czyli wieża mieszkalna. Napiszę o niej więcej w dalszych dniach, ponieważ mieliśmy okazję do takiej wejść. Na razie obeszliśmy ją dokoła i zadziwiła nas wysokością oraz niedostępnością (bardzo wysoko wejście). Poza tym poprzyglądaliśmy się kamiennym zabudowaniom i sennie podreptaliśmy do guesthousa. Byliśmy naprawdę ledwo żywi, bo zdążyliśmy tylko wypakować śpiwory, umyć się i zapaść w kamienny sen.

Dzień 2

Taka uwaga techniczna. Wszystkie zdjęcia wykorzystane w gruzińskich opowieściach są autorstwa współtowarzysza wędrówki (który rzadko się na nich pojawia) Grzegorza. Chwała mu za to! 🙂

Dodaj komentarz